05 października, 2010

Pocztówka z wakacji

Ten tak zwany czas odpoczynku od gier jest oczywiście fikcją. Brak laptopa i piękne polskie morze wcale nie pozwalają zapomnieć o swoim drugim, wirtualnym sercu.

Kochani Rodzice! Nie martwcie się o mnie,
żetonów mam pod dostatkiem. Wrócę do Was
z większym skillem.

Ciągłe wysiadywanie przy kompie, czy to z powodów zawodowych czy rekreacyjne gapienie się w ekran, sprawia, że na wakacyjnych wyjazdach grać zwyczajnie nie chcę! 30 minut z przenośną konsolą (gdy wielogodzinna podróż staje się męką) to szczyt moich możliwości. Z drugiej strony to właśnie ferie pokazują jak mocno pecet i granie w ogóle zakorzeniło się w egzystencji gracza. U mnie - sądzę, że tak mniej więcej na poziomie edukacji, którą wyniosłem z podstawówki.

Starcraft sentymentalnie

Chociaż większość moich znajomych przestała inwestować w kompa pod kątem nowych gier, hasło "premiera Starcrafta II!!!" wywoływało u nich miły dreszcz emocji. Coś jak kontynuacja starej, ulubionej książki. O ile pogadać z niegrającymi już kumplami raczej się nie da, o tyle można sobie wspólnie odświeżyć pamięć i odpowiedzieć na pytanie czemu ta gra zachwycała przed laty. Fabuła, multiplayer, mechanika? Ok, ale tu chodziło o coś więcej.

Lipiec 1999. Polana za domkiem kumpla nadawało się idealnie na dodanie do Starcrafta nowego rozdziału. Wysokie krzaczory utrudniały widoczność, ciężko było wypatrzeć wyimaginowanych Zergów, a co dopiero ich trafić z patykowego karabinu. Na szczęście zawsze dało się uciec do bunkra. Mała górka z dołkiem wypełnionym pustymi butelkami po tanich winach została z miejsca punktem obserwacyjnym z możliwością ciskania szklanymi granatami. Niedawno dowiedziałem się, że z innymi kolegami na obozie harcerskim wycinaliśmy battlecruisery z ziemniaków.

Nadmorska świątynia

Lipiec 2010. Nadbałtycka promenada (każda!) to rewia cudownego kiczu. Przechodzenie obok straganów z chińskimi muszelkami i pistoletami na kulki jest miłe, ale nic ponadto. Wszędzie mają względnie to samo, ekscytacji brak. Oprócz jednego jedynego miejsca, świątyni pradawnego grania - salonu gier. Co by się nie działo, do niego wejdę zawsze. Chociażby tylko po to, żeby pogapić się jakie gierki mają, czy czegoś nie przegapiłem przez ostatnie lata.


Dużo podróżuję i poznaję egzotyczną kuchnię!


Najczęściej wejście pod duszny, ciemny namiot to niezły flashback z przeszłości (dla młodszych pewnie wizyta w skansenie). Widzę dokładnie te same tytuły, w które zagrywałem się na koloniach jakieś 10-15 lat temu. Jest bijatyka Virtua Fighter, są Virtua Cops i House of the Death z plastikowymi pistoletami i starożytne wyścigi z grafiką, od której pękają oczy. Wybieram jednak rundkę w bodajże wyścigi Daytona USA. Fotel kierowcy zamienia się w wehikuł czasu - przypomniałem sobie, że drift i fizyka jazdy to świeże wynalazki, których tamte tępe arcade'ówki nie znały. I chociaż przyjemność z jazdy była zerowa, wstaję od maszyny jak z królewskiego tronu.

Epilog

Oprócz lekcji historii, jest też lekcja teraźniejszości. Obok mnie stoi 60-letnia babcia, która bezbłędnie tańczy na macie. Po skończonej partyjce podchodzi do chłopaków przy automacie z nowszą generację ścigałek, tłumaczy im taktykę jazdy i poucza, że zapomnieli o używaniu nitro.

To dobry znak. Mam nadzieję już za kilka lat w budkach z kolorowym badziewiem będzie pluszowy Mario, który po ściśnięciu krzyczy "Let's-a-go", a do koszulek ze „śmiesznymi” tekstami o piwie, sexie i marihuanie dołączą takie z napisami „n00b pwner” i czy kolorową grafiką Pac-mana.



Brak komentarzy: