17 lutego, 2011

Wierzę w Duke’a!

W końcu z jego głowy zdjęto błazeńską koronę i zamieniono na królewską.


Tytuł tekstu brzmi jak kredo jakiejś egzotycznej gamingowej religii. Coś w tym jest. Duke to jedyny(!) idol z mojego dzieciństwa do którego sympatia przetrwała do dziś. O nim były dyskusje i żarty na przerwach, elementy z gry posłużyły za pytania do quizu na informatyce, a strój Księcia próbowałem odtworzyć w domu i pokazałem się w nim na szkolnym balu przebierańców. Miłe wspomnienia mógłbym mnożyć bez liku, ale tym sposobem nie ominie się jednego problemu – momentu premiery gry. Zaraz, problemu? Jakiego problemu?

Wygórowane oczekiwania

Pozornie wszystko jest ekstra. Legendarna gra, której tytuł sam w sobie stał się żartem, ostatecznie wyjdzie w 2011. Kupimy, zagramy, będzie fajnie. Na pewno? Jeśli ktoś pamięta czasy DN3D i zapowiedzi Forever, pamięta również czemu ta gra była wiecznie przekładana. Zanim twórcy w ogóle zamilkli, powtarzali w kółko, że DNF będzie lepszy niż wszystkie inne shootery, że będzie najlepszą grą w ogóle! I kiedy finisz był niedaleko przypadkiem wychodził na przykład taki Quake III podnoszący poprzeczkę jakości (czy to przez grafikę czy pomysły zawarte w grze) i do tego szczebla 3D Realms musiało dorównać. Mission imposible oczywiście nie miało końca i wpędziło studio do grobu. Gearbox z pewnością nie powtórzy tego błędu, ale cały czas stoi przed nim potężne wyzwanie – aby gra dorównała legendzie.

Bo co tak naprawdę musi być zawarte w Duke’u? Model znany z, i tak świetnego, Modern Warfare, czyli ledwie sześć godzin intensywnej zabawy i reszta nadrobiona multiplayerem, nie przejdzie. Wprowadzenie ogromnych przestrzeni i rpgowej nuty w stylu Borderlands również – zanudzilibyśmy się na śmierć. DNF powinno być absolutną esencją męskiego kina akcji. Ten gość musi mieć jaja wielkości arbuzów, posturę Marcusa Fenixa i sypać potężnymi tekstami co drugi kill. Te same wymagania dotyczą akcji. Epickość godna antycznych herosów powinna lać się strumieniami, a walki ze wszystkimi bossami mają nam się śnić po nocach. Nie obejdzie się bez ekwipunku, który da idealną swobodę. Piły łańcuchowe, futurystyczne M16, bazooki, lasery, promienie pomniejszające, a pod magicznym klawiszem ZERO broń obcych, która wysadzi połowę planszy – all inclusive.

Wygórowane żądania? Nie, to po prostu brzemię legendy. A bez tych elementów Duke Nukem Forever, mniej czy bardziej, podzieli los ostatniego Wolfensteina. Z tą różnicą, że na nowego Wolfa prawie nikt nie czekał.

Gearbox gwarancją

Nasze szczęście, że pałeczkę od wypalonego 3D Realms przejęło Gearbox – goście od kultowego Half-Life’a, świetnej serii Brother In Arms oraz mistrzowskiego Borderlands. Mają w ręku i doświadczenie i niesamowity talent. Zarówno przygodami Freemana jak i ostatnią produkcją udowodnili, że potrafią wykreować magiczny, oryginalny świat po którym aż chce się biegać i strzelać. Wymyślne bronie też są ich specjalnością, co pokazali zwłaszcza w Borderlandach – urywające łeb snajperki i rewolwery, rażące prądem lub ogniem uzi, obrzyny strzelające pociskami z kwasem czy wymyślne rakietnice to idealna baza pod arsenał Duke’a. Jedyne nad czym Gearbox musi naprawdę popracować to przywrócenie Księciu iście królewskiego wizerunku i tak gęste oskryptowanie akcji, żeby przylepić się do monitora na kilkanaście godzin i odłożyć sen na kolejny dzień. Jeśli ktoś widział gameplay z pokazu gry, dobrze wie, że gra idzie właśnie w tym kierunku.



Powtórzcie za mną: Wierzę w Duke'a...

[tekst archiwalny: 29.09.2010]


Brak komentarzy: