01 sierpnia, 2011

Recenzja Borderland: The Zombie Island of Dr. Ned

Borderlandowa fala zombie świetnie wpisała się w ogólnogamingową falę zombiemanii. Nie została jednak zrealizowana na tyle ciekawe, żeby traktować ją jako coś więcej niż pole do nabicia expa.


Pierwszy dodatek do Borderlands nie ma nic wspólnego z głównym wątkiem podstawki, czyli tajemnicą Vault i Claptrapami. To całkiem odrębne zlecenie od koncernu Jakobs, jednego z dostawców broni w grze, na oczyszczenie przemysłowej kolonii z zombie i rozwiązania problemu ich powstawania. Zombie jest dużo, zombie są śmieszne, zombie dają XP i loot, więc przebijanie się do celu powinno być czystą przyjemnością. A jest?


DLC składa się z odrębnej krainy - Jakobs Cove. Główny teren jest tradycyjnie wzbogacony o kilka przyczyłków do których przenosimy się teleportami. Początkowo wiodącym zadaniem jest skontaktowanie się z Dr. Nedem, bratem Dr. Zeda z podstawki, i rozwiązanie "tajemnicy". Cudzysłów się należy, bo scenariusz to pastisz z klasycznych filmów o szalonych naukowcach i w dosyć zabawny sposób prowadzi nas do przewidywalnego końca.

Sezon na zombie

Już na samym początku natykamy się na bagna z których wyłażą, wcale nie tak powolne, nieumarłe kreatury. Pechowi ex-pracownicy Jakobs Cove zbliżają się truchtem z majtającymi się na boki głowami i najczęściej starają się nas obrzygać trującą mazią. Toksyny nieumarłych działają podobnie jak element Corrosive (zżeranie od kwasu) - zadają specjalne obrażenia, ale też mocno spowalniają i chwilowo zasłaniają ekran. Fajny pomysł, ale przewaga ataków dystansowych to trochę zbyt duże ułatwienie dla gracza. Jest tu zdecydowanie za mało sytuacji bezpośredniego zagrożenia, gdy potwory rzucają się do naszego mózgu.


Oprócz standardowych zombie-buców, punków i kolesi odzianych w kask piwny(!), są też plujące z półobrotu Defilery, pełzające tułowie i tłuściochy ciskające wybuchającą beczką. Nie mogło też zabraknąć zmutowanej starej gwardii - nieumarli psychole i karły, a zamiast twardego Bruisera - Badass Tankenstein. Przez cmentarną scenerię przewijają się też Skagi w wersji wilkołaczej, kościane Rakki, denerwujące wrony czy subbosowie miotający elektromagnetycznymi kulami. Jest zabawa!

Pomysł bez głębi

Przemieszczamy się po wybrzeżach szarego morza z kapitalnymi, mrocznymi domkami w tle, łazimy po ściekach, cmentarzach i polach złowrogich dyń. Najbardziej udaną lokacją jest Dead Haven, kopia Old Haven w kolorze sepia wpadającym w trupio-szary. Jednak po początkowym zachwycie zaczyna nas ogarniać lekka nuda, potęgowana przez męczący, monotonny podkład dźwiękowy w cmentarnym stylu (co jest sporym zaskoczeniem po genialnej ścieżce dźwiękowej do podstawki).

Przebijanie się przez hordy nieumarłych bawi, ale jest stosunkowo prostym zadaniem. Jeden-dwa celne strzały, a zwłaszcza z broni palnej w łeb, kończą się najczęściej wyrzuceniem w powietrze mózgu pacjenta który już nie podniesie się na zdrowiu. Twórcom udało się wrzucić do gry sporo humoru znanego z podstawki. Mózg wylatuje nie tylko w przenośni, możemy też zbierać te wnętrzności żeby... nakarmić nimi nieumarłego T.K. Bahię. Poczciwy redneck ze startowej lokacji Borderlands stał się tu nieumarłym smakoszem zawartości głowy. Podczas wegetacji na krześle wymienia kolejne przepisy na potrawki z tego organu, a gdy zaspokoimy jego głód - zwraca żywność razem z losowym przedmiotem. Takich smaczków znalazło się w grze jeszcze kilka, ale finalnie nie ratują poczucia totalnej powtarzalności zabijania zombie. Poza tym grę trapi jeszcze jeden problem - i to bardzo poważny.

Nierówny pod sufitem

Autorzy pominęli ni mniej, ni więcej, tylko tak istotny szczegół jak skalowanie. Borderlands kończyło się na przynajmniej 35 poziomie - lub wyższym, przy lepszym przyłożeniu się do kończenia zadań. Ja postanowiłem wymaksować wszystkie możliwe misje, zrobiłem masę wbudowanych w grę osiągnięć i podstawkę zakończyłem na 39 levelu. Po wejściu do Jakobs Cove przywitali mnie przeciwnicy na 35 i do końca dodatku nie spotkałem żadnego wroga na chociażby moim startowym poziomie. A jeszcze w międzyczasie awansowałem o dwa w górę... W takim wydaniu walka z zombie ograniczała się do jednego celnego, krytycznego strzału w maskę. Okazało się również, że subbosowie i bossowie są banalni do pokonania, bo większość jest skrajnie podatna na obrażenia od ognia. Zadający niewielkie obrażenia granat podpalający zjada im przynajmniej 80% zdrowia od podpalenia. Robiąc to czuję się, jakbym oszukiwał. Z kolei finalna, już "uczciwa", walka z bossem zajęła mi około 30 sekund. Wtedy z kolei to ja czuję się oszukany - przez twórców.


Umiarkowanie dobrze wypada zróżnicowanie lootu. Amunicji jest aż do przesady dużo, broń to głównie dziadostwo, którego używało się 15 poziomów wcześniej, ale zdarza się też kilka razy wylosować wyraźnie lepszą broń. Wyszedłem z Jakobs Cove z wyraźnie potężniejszą bronią główną - snajperką, świetnym shotgunem i plejadą niezłych granatników. Nadal jest dramat z karabinami, które załamują 6-nabojowym magazynkiem albo siłą rażenia porównywalną do pistoletu. Szkoda też, że nie pomyślano o dorzuceniu do spisu osiągnięć nagród za ubijanie nowych typów przeciwników.

Przy tak niskiej cenie, dodatek jest wręcz konieczny dla fanów gry, ale trochę za mało tu borderlandowego klimatu i typowych dla gry elementów.


Brak komentarzy: