06 stycznia, 2011

Maczeta (2010) - kozak (1111)

Lubię, kiedy patrząc na tytuł i opis filmu, z grubsza wiem co się z w będzie działo. Nie chodzi o fabułę czy pełną przewidywalność konwencji. Chodzi w zasadzie tylko o emocje. Nie znoszą, kiedy coś kreowane jest na dobre kino gangsterskie czy kapitalny kryminał, a potem wszystko rozmywa się o to, że robi nam się przykro głównego bohatera, bo porwali/torturują/gwałcą/zabiją mu żonę i córkę, a gość pod koniec filmu w nędzny sposób wymierza sprawiedliwość.

Gdzie tu zabawa? Widziałem milion takich filmów i każdy był dla mnie stratą czasu. Raz, bo motywacja jest na siłę wzruszająca, czasami przesadnie brutalna, a dwa, że najczęściej akcja okazuje się marna, a cała zawiłość fabuły i psychiki bohaterów przypomina dowolny odcinek Misia Koralgola. To samo tyczy się gier. Porzuciłem przechodzenie całkiem niezłego Strangleholda, gdy dowiedziałem się, że cała ta rozpierducha z powodu pociętych na kawałki córek i żony Tequili. Chcę dorwać bossa dla samej walki, a nie dla otarcia łez!

Jeśli akcja ma być naprawdę dobra to:
a) pomiędzy porwanie żony z dzieckiem trzeba wpleść kozacki szpiegowski motyw
b) trzeba odstawić temat porwania i skupić się na genialnej intrydze, w stylu Wroga publicznego
c) pójść śladami Quentina Tarantino i dostarczyć 100% zabawy.


I oczywiście ścieżkę z c) wybrał reżyser "Maczety". Film naprzemiennie śmieszy i cieszy grubą jatką od samiuśkiego początku po finalne napisy. Już sam tytuł jasno wskazuje co się będzie działo - to pastisz, w którym farba leje się hektolitrami. Jesteśmy witani potężną dłonią, która miażdży grubą słuchawkę telefonu, a potem chwyta tytułowe ostrze i odstawia ai-wai-kido. Potem następuje mały szacher-macher, który daje powód bohaterowi do zemsty i zaczyna się właściwy film.

Powszechnie wiadomo, że to katana 0mgr4z0r jest najgroźniejszym narzędziem świata, ale jej główna rola w Kill Billach i tak dalej sprawiła, że ile można? i to właśnie bliski w epickości kuzyn dostał w "Maczecie" główną rolę maczety.

W ogóle warto poświęcić na początku uwagę samemu bohaterowi. Grający tytułowego Maczetę (a właściwie "maszetée") Danny Trejo sam w sobie nie jest urodziwy, a po anty-liftingu wygląda jak Juszczenko. I właśnie to mi się podoba! Rzygać mi się chce na widok wymuskanej, a _mającej_być_styraną_, twarzy Craiga (chociaż widziałem go ledwie w dwóch Bondach). Tu jest autentyczny brzydal, który imponuje nie gejowskim sexapilem jak z okładki LOGO, a byczą posturą i ogólną madafakersko-badassowością na tle latynoskiego hard-rocka. Jeszcze lepiej - nie jest to też gość, który będzie spędzał czas na przesadnym oglądaniu się za kobietami. Nie ma więc mowy, żeby się zakochał i dał pretekst scenarzyście do pociągnięciu akcji w kierunku, którego nie znoszę.

Maczeta szybko ucinał wszystkie żarty o rozchylaniu płaszcza i pokazywaniu długich twardych przedmiotów

Tyle o bohaterze. Akcja w której bierze udział jest kozacka. Nie rozwija się powoli, nie ma dłużącego się oczekiwania na kulminację. Kulminacje są co chwile. Takie drobne. Co kilka minut dochodzi do godnej zapamiętania akcji, wypruwania flaków, cięcia ostrzami czy niezwiązanego już z krwią żartu. Autorowi udało się ominąć to, czego się obawiałem - fabularnej dłużyzny, zbierania sił na ostateczne starcie, które i tak okaże się nie dość sycące. Gangsterscy bossowie są hojni i masowo wysyłają swoich podwładnych na niechybną rzeź, a Maczeta jest przesadnie odporny i żadna rana nie jest w stanie powstrzymać go od... na przykład... rozprucia bandziorowi brzucha, wyciągnięcia jelita i użycia go jako liny do wyskoczenia przez okna? Tak, dokładnie tak! TAK, TAK, TAK, FUCK YEAH!!1! Do do tego ostrego zestawu zabrakło tylko większej liczby ciętych/betonowych one-linerów.


Trailer jest niezły, bo też bawi się konwencją, ale niestety zdradza sporo smaczków.


Piękną rolę odgrywa tu De Niro, jako senator, i jego mafijno-gangsterska (masło maślane) ekipa (sory, nie chce mi się wypisywać nazwisk, które słyszę pierwszy raz w życiu). De Niro, jako prawdziwy Teksańczyk-redneck, zezwala na polowania na nielegalnych imigrantów przy granicy USA i Meksyku, a potem w niepoprawnych politycznie (ah ah!) spotach kampanii wyborczej ukazuje niedoszłych przybyszy jako kłębiące się larwy.

Jedyne zastrzeżenie jakie można mieć tyczy się niestety najważniejszego, czyli finalnej walki z bossem. A jest nim nie byle kto, bo Seaven Seagal z czerwoną kataną. Niestety wygląda to trochę tak jakby któryś z aktorów powiedział: "Słuchajcie, skróćmy to, bo ja zaraz jadę na nowy plan do innego filmu". Starcie jest krótkie, banalne, pozbawione polotu i finezyjnego zakończenia. Całe szczęście w pamięci pozostaje moc wybuchów, ołowiu i świstu noży, które były dawkowane przez cały film w niedietetycznym natężeniu.


Żart na koniec filmu głosi: Maczeta powróci w filmie "Maczeta zabija". Nie mam nic przeciwko, jak dla mnie mógłby spokojnie powstać utrzymany w tej konwencji serial.

Brak komentarzy: